niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział III


Jesus

   
   Ria zaciągnęła nas do miejsca, gdzie odbywał się załadunek towarów. Wyglądała na bardzo zdeterminowaną, bo ani razu nie jęknęła a przecież widziałem zakrwawioną nogawkę jej jeansów.
Twarda z niej kobieta, wielu mężczyzn na jej miejscu w tym ja sprzed porwania również, zaczęliby płakać jak mali chłopcy.
   Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze a ujadane psów głośniejsze i bardziej przerażające. Zacząłem się modlić, bo przez moją obolałą głowę, nie chciała przelecieć ani jedna racjonalna myśl. W takich chwilach człowiek powinien być myślami przy swoich bliskich, przy moich rodzicach, przy Alejandrze, kolegach z drużyn i przyjaciołach. Nic takiego się nie działo. Byłem tutaj i teraz.
    - Jesus...- Ria odezwała się schrypniętym głosem.
Na jej kredytowo-białej twarzy malował się ból.
    - Słucham. - na dźwięk jej głosu, wróciłem do rzeczywistości.
    - Ten rupieć.- wskazała na wysoki na ponad dwa i pół metra kontener.- Oni będą go załadowywać na samym końcu. To nasza jedyna szansa, tylko musisz spróbować podnieść właz. Ja nie dam rady, muszę ci się do czegoś przyznać. Ta dziura w łydce nie wygląda zbyt imponująco. - próbowała się uśmiechnąć.
    - Spróbuję. - odpowiedziałem obchodząc kontener ze wszystkich stron.

    Głosy pościgu były coraz bliższe a teraz jeszcze bardziej słyszalne. Cisza nocna idealnie sprzyjała nasłuchiwaniu, bo krzyki tej bandy były jedynym jej zakłóceniem.
    Przeżegnałem się i zacząłem działać. Wiem, że teraz wyjdę na jakiegoś tchórzliwego katola, ale wiara naprawdę daje mi nadzieję, że wyjdę z tego syfu cało. I Ria też. Dawniej nie zwróciłbym na nią uwagi, nigdy nie oglądałem się za wydziaranymi dziewczynami z niewyparzonymi językami. Wolałem dziewczyny wykształcone z dobrych domów z którymi nie narobiłbym sobie złego PR-u ani nie wpadł w skandaliczne towarzystwo.
    Teraz to wszystko się zamazywało, było nieistotną pierdołą i kaprysem chłopca z dobrego domu, który wyłamał się kiedyś spod kanonu, bo chciał kopać piłkę. Matka nigdy do końca nie wybaczyła mi, że zostałem piłkarzem a nie np lekarzem albo prawnikiem. Owszem, byłem dobrze ustawiony bo w Sevilli a teraz w Manchesterze zarabiałem dużo kasy. Nie było to jednak życie na odpowiednim według matki poziomie, ona chciała żebym obracał się wśród intelektualistów a piłkarze to raczej prości ludzie.
    Alejandra była jedyną nicią porozumienia, między mną a moją rodzicielką.
Znowu złapałem się na tym, że rozważam nieistotne kwestie i automatycznie badam ten syfiasty kontener.
Byłem niski, bo moje metr siedemdziesiąt cztery to nie jest wzrost kolosa XXI wieku, ale jeśli stanąłbym na jakiejś skrzynce, mógłbym spróbować podważyć właz. Rozejrzałem się dookoła, wytężając wzrok wśród tych niemalże egipskich ciemności. Jedynym źródłem jakegokolwiek śwatła była latarnia, ale ona znajdowała się jakieś dziesięc do piętnastu metrów dalej.
    Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, więc mogłem bez przeszkód poruszać się po obszarze przyportowym.
W końcu znalazłem coś, co sądząc po zapachu na pewno było jednym z portowych śmietników, ale z kategorii bez kontenera.
    Uklęknąłem, bo w pozycji stojącej nie znalazłbym tego, czego akurat na gwałt poszukiwałem. Nagle przeszył mnie ból tak silny, jakby właśnie ktoś ciężką, mosiężną figurką przydzwonił mi w żebra. To znak, że leki przestały działać i ból z każdą minutą będzie stawał się coraz silniejszy.
Próbowałem się jakoś opanować i systematycznie przeszukiwać śmietnik. W końcu udało mi się wymacać skrzynkę, w której zapewne kiedyś leżały owoce. Wytargałem ją spod tony brudów wszelakiego rodzaju i uniosłem w górę niczym zdobycz.
    Postawiłem czym prędzej koło kontenera a potem stanąłem na niej, żeby sprawdzić czy ten cholerny właz ruszy. Nie chciał ruszyć.
Kurwa.
Zakląłem dość głośno i tylko to, że port jes duży uratowało nas przed demaskacją.
    - Co się stało?- z ciemności wyłoniła się Ria.
Kulała a jej głos był coraz słabszy.
    - Właz nie chce się ruszyć.
    - Możesz spróbować mocniej? - zapytała.- Wyobraź sobie, że popychasz kogoś, kogo nienawidzisz najbardziej w świecie.
    - Z reguły nie nienawidzę. - odpowiedziałem jej.
Uśmiechnęła się słabo.
    - To jesteś naprawdę Mesjaszem. Przez życie każdego człowieka przewijają się antypatyczni debile a u niektórych jest to nawet normą.
    - Mówisz o swoim życiu?
    - Tak o moim brudnym i plugawym życiu z dala od etykiety, ciepłych obiadków i rodzinnych spacerów. Tak wygląda życie w San Juan, kochany. Nędza, bród i narkotyki a wszystko pod czułym okiem największej, światowej potęgi.
    - Nie mów tak. Jesteś wiele warta, bez ciebie już dawno bym zginął.
    - To, że okazałam ci zwykłe, ludzkie miłosierdzie nie pomagając temu kutasowi i jemu podobnym, nie czyni mnie wartościową osobą, Jesus. Jeśli wyjdziemy z tego cało, musisz zapomnieć, że kiedykolwiek miałeś ze mną kontakt.
    - Dlaczego?
    - Ponieważ Ria Cruz, oznacza snujące się za tobą nieszczęście, ból i łzy. - odpowiedziała coraz słabszym głosem.
Zrobiło mi się jej żal. Nie siebie, tylko tej rannej, zagubionej dziewczyny która zamiast od życia dostać wszystko co najlepsze, otrzymywała kopniaki.
    - Jeśli wyjdziemy z tego cało, to zostaniemy najlepszymi w świecie przyjaciółmi.- odpowiedziałem z mocą.
Nie skomentowała tego. Uśmiechnęła się tylko a potem chyba zemdlała.


Ria


    Chyba zapadłam się w nicość, ponieważ gdy się ocknęłam właśnie ktoś usiłował podnieść mnie i ustawić w pozycji pionowej.
   Był to Jesus, któremu zapewne było ciężko, bo nie byłam cherlawą panienką z wyższych sfer, która odżywia się tylko powietrzem i sałatą.
Navas był przecież obity jak dojrzała pomarańcza, która zamiast wpaść do koszyka z głośnym plaśnięciem uderzyła w grunt a potem zaczęła gnić.
Zaczęłam głupio chichotać a przy tym zrobiło mi się gorąco, najchętniej rozebrałabym się do naga.
    - Masz gorączkę, Ria.- usłyszałam głos Navasa.
    - Mam? A to peszek.- zachichotałam ubawiona swoim żarcikiem.
    - Kurwa! - znowu zaklął.
    - Mesjasz i mówi takie brzydkie słowa?- zapytałam coraz bardziej rozweselona.

    Rana na łydce paliła mnie ogniem piekielnym, którego żar rozlał się po całym ciele. W końcu byłam w miejscu z którego niewątpliwie zeszłam na ten świat. Z piekła do nędzy życia, która niczym nie różniła się od miejsca tortur.
    - Ria, spróbuję cię podsadzić. - głos Jesusa był ostrzejszy, już nie przemawiał jak łagodny pański baranek.
Baranek?- co ja właściwie pierdolę.
    - Tak jest.- zasalutowałam, ale nogi znowu odmówiły mi posłuszeństwa i runęłabym jak długa, gdyby Navas mnie nie powstrzymał.
    - Spróbuj się nie wiercić. - podsadził mnie na skrzynkę a potem stanął za mną.
Nie wiem jakim cudem ten rozklekotany grat nie zawalił się pod naszym ciężarem. Być może jednak "Ten na górze" ściągnął w końcu okulary przeciwsłoneczne i spojrzał na port w San Juan. Dostrzegł tam jedną ze swoich owieczek a przy okazji i mnie.
    Navas chyba był z kosmosu. Nie wiem jakim cudem, wyobijany i niemalże zmaltretowany człowiek, był w stanie unieść mnie na tyle, że udało mi się wpaść do kontenera. Narobiłam hałasu, bo lunęłam się ręką w coś twardego.
    - Kurwa mać!- zaklęłam.
    - Wszystko w porządku?- usłyszałam zza kontenera.
    - Będę żyła.- wgramoliłam się na kupkę słomy, albo siana.

    Nie wiem co to było, ale nadawało się do leżenia. Twardą rzeczą na którą się nabiłam były skrzynki zbite z desek.
Przewozili tutaj farmaceutyki do krajów Półwyspu Iberyjskiego.
    Jesusowi jakoś udało się dostać do kontenera i zatrzasnąć właz. Zapadły egipskie ciemności.
Po omacku wyszukał miejsce w którym leżę, łapiąc mnie za rękę. Była przyjemnie chłodna a zarazem ciepła w dotyku. Przysunęłam się do niego, bo teraz dla odmiany moje ciało drżało od zimna.
    - Zimno mi.- wyszeptałam.
    - Masz w kieszeni morfinę?- zapytał a jego ciepły oddech muskał moje ucho. - Mam, ale nie wystarczy dla nas obojga.
    - Weź ty.- odpowiedział spokojnie.- Ja wytrzymam a ty musisz się przespać i trochę złagodzić ból nogi. Jak będziemy na statku, to znajdziemy jakieś środki opatrunkowe. Może powinniśmy się ujawnić?- zapytał mnie.
    - Na razie powinniśmy siedzieć cicho. - odpowiedziałam mu.  W kieszeni spodni miałam ampułkę o jednorazową strzykawkę z igłą.
    Ręce mi drżały, nie potrafiłam wymacać żyły i zrobić sobie zastrzyku.
Jesus wziął ode mnie strzykawkę, jednocześnie przysuwając sobie moją dloń pod twarz. Wymacał palcem pulsującą żyłkę i wbił w nią igłę. Zabolało, ale ten ból był niczym w stosunku do tego, który pulsował mi w nodze. Odrzucił strzykawkę na bok a potem objął mnie i mocno.
    Było mi tak dobrze, ciepło oblało całe moje ciało a potem zapadłam się w nicość. Nie było w niej San Juan, Scorpiusa, Daisy i gangu. Nie było też bólu.

________________________________________________________________________________
Witajcie po miesięcznej przerwie! Kurcze, tak się napaliłam na to opowiadanie a dałam za przeproszenie dupy. Nie chciałam pisać po łebkach, dlatego odpuściłam sobie na miesiąc.
Mam nadzieję, że rozdział jednak nie jest tak do końca beznadziejny.
Życzę Wam miłego czytania :*  Pozdrawiam Fiolka :*


Jesus może i jest niewysoki, ale zamknęłabym się z nim w tym kontenerze :D :3