czwartek, 26 grudnia 2013

Rozdział IV



Jesus

    Nie mam pojęcia, ile czasu minęło nim statek wypłynął z portu w drogę na Stary Kontynent. Po podaniu Rii morfiny przytuliłem ją do siebie, sam zaciskając usta żeby nie zacząć jęczeć z bólu. Podejrzewam, że moje żebra są w opłakanym stanie a ulżyć w cierpieniu mógłby mi tylko silny lek przeciwbólowy. Najlepiej jakby znalazła się ampułka morfiny, ale wątpię że statek przewozi aż tak silne leki.
    Po jakimś czasie, ból tak dawał mi we znaki, że nie mogłem już dłużej wytrzymać w jednej pozycji. Postanowiłem wydostać się z kontenera i pomarkować w ładowni, mając nadzieję, że żadnemu z marynarzy nie przyjdzie ochota aby się tam pojawić.
    Za pierwszym razem nie udało mi się wyjść z tego pieprzonego, stalowego pudła. Próba skończyła się upadkiem na szczęście nie strąciłem wieży ze skrzynek, na które wcześniej się wdrapałem. Syknąłem z bólu, przeklinając we wszystkich znanych mi językach. Ria na szczęście spała twardym,narkotycznym snem i nawet moje kaskaderskie ewolucje na skrzynkach nie były w stanie jej obudzić.
    Z wysiłkiem podniosłem się na nogi, jednocześnie modląc się ,by ból w mostku i żebrach nie pozbawił mnie świadomości. Bolało jak jasna cholera, tak jakby ktoś obdzierał moje żebra z tkanek i mięśni. Zakręciło mi się w głowie tak mocno, że przez najbliższe kilka minut musiałem trzymać się uchwytu w ścianie kontenera. W końcu podjąłem jeszcze jedną próbę.
    Jakimś cudem, udało mi się bez szwanku wdrapać na drewnianą konstrukcję a potem wymacać stopą jeden z uchwytów a potem nadludzkim wysiłkiem wytoczyć się z kontenera.
W ładowni było ciemno jak w przysłowiowej dupie, ale moje oczy już dawno przyzwyczaiły się do mroku.     Ruszyłem przed siebie, starając się z całej siły, aby nie wpaść na jakąś skrzynkę, tudzież inny niebezpieczny przedmiot. Dotarłem do jednej ze ścian pomieszczenia, gdzie na stosach piętrzyły się drewniane skrzynie. Nie udało mi się dostać do jednej z nich w konwencjonalny sposób, więc wziąłem szeroki zamach i huknąłem w nią tak, jakby była futbolówką. Drewno z trzaskiem ustąpiło pod siłą mojego strzału a skrzynia stanęła przede mną otworem. Jedynym problemem było to, że nie miałem zielonego pojęcia co tam znajdę.
    - Kurwa. - wyrwało mi się.
Co za popieprzona sytuacja. Być w pomieszczeniu z całą masą przeróżnych prochów i specyfików i nie móc sprawdzić, który nadaje się do użycia.
    - Może byś mi pomógł?!- ryknąłem do stwórcy, który chyba zapomniał o moim istnieniu, albo wystawiał mnie na próbę niczym biblijnego Hioba. - Co ja ci takiego zrobiłem?!
    W tym momencie statkiem zatrzęsło tak, że upadłem na podłogę tłukąc się boleśnie w ramię. Ale w tym nieszczęsnym upadku, była jakaś zależność, bo ręką natknąłem się na zapalniczkę.
    Uwierzycie? Znajduję zapalniczkę w chwili, kiedy moja frustracja osiągnęła apogeum i powoli zacząłem tracić nadzieję. Popłakałem się z radości, czując jak słone krople niczym wartkie strumienie pędzą przez moje policzki  aż do ust. Poczułem słony smak szczęścia, wymieszanego z ulgą.
    Drżącymi palcami nacisnąłem przycisk a potem z fascynacją przyglądałem się językowi ognia. W końcu po tylu godzinach życia w ciemnościach, ujrzałem ciepłe światło, które rozjaśniło mi cel.
A była nim zawartość roztrzaskanej przeze mnie skrzyni. Rzuciłem się w stronę porozwalanych specyfików, modląc się aby znalazło się tam coś na uśmierzenie mojego bólu a przede wszystkim złagodzeniu bólu Rii, gdy wybudzi się z morfinicznego letargu.



Scorpius

    Obudziłem się na tej pierdolonej podłodze, czując jakby dwustu kilowy grubas z dzielnicy biedoty, siadł mi swoim obleśnym cielskiem na głowę. Moje ciało było zdrętwiałe i przysiągłbym, że bolą mnie nawet cebulki włosów, których od dawna już nie mam. Podniosłem się do siadu a wtedy poczułem, że ch** i jaja pieką mnie tak, jakby ktoś zgniótł je w pierdolonym imadle.
    - Co ta mała k***a mi zrobiła?!- podrapałem się w głowę, gramoląc się na nogi. Świat wirował mi przed oczami jakbym siedział na pierdolonym rollercoasterze w pieprzonym wesołym miasteczku!
    Jakoś stanąłem w końcu na nogi a trzęsły mi się tak, jakbym przed chwilą wylazł z dupy kobyły i był młodocianym źrebięciem. Galareta.
    Ryknąłem niczym ranny niedźwiedź gramoląc się do drzwi. Jak się okazało były zamknięte a klucza gdzieś wcięło.
    Ria...Ta mała przeklęta suka, która odkąd ją poznałem zawsze robiła mi na złość, ale na moje pieprzone nieszczęście byłdm od niej uzależniony.
    Pamiętam dzień w którym kazałem tym debilom Barry'emu i Garry'emu zgwałcić ją, bo doskonale wiedziałem, że ta mała jest dziewicą.
Nienawidziłem dziewic! Były gorszymi kurewkami niż doświadczone dziwki z portowej dzielnicy. Wierzyłem, że jak te bezmózgi odbiorą jej tą pierdoloną czystość, to już na zawsze on zawładnę jej ciałem.
    Doskonale pamiętam dzień, w którym  przeleciałem ją po raz pierwszy a ona wiła się pode mną  jak uwięzione zwierze. Była wspaniała i tylko dzięki niej moja świeca stała w pionie. Nie mógłem się przed nikim przyznać, że z żadną inną kobietą mój ch** nie stawał a lekarze od lat faszerowali mnie wspomagaczami. Viagra już dawno przestała działać a Daisy-moja  poprzednia k***a, która nota bene pracowała kiedyś w porno biznesie, musiała godzinami doprowadzać mnie do wzwodu.
    Pierdolona impotencja dopadła mnie w kwiecie wieku! Ale to wszystko przeszło, kiedy zapragnąłem Rii. Na jej widok namiot prawie rozpie****ł mi spodnie a potem mogłem przerypać pół San Juan. Daisy była wkurwiona, ale jej jadaczka zamykała się, gdy wracałem od Rii i z rozpędu przemłócałem również ją.
Ale tej suce było mało, od lat wiedziałem że jest psychiczną nimfomanką a trzyma się  blisko, bo liczba jej wrogów mogła zaludnić małe państwo w Europie.
    Większość jej kochanków zginęła marną śmiercią i tylko jeden oporny podkablował ją a potem zamknęli ją w więziennym psychiatryku. Pomogłem jej, dlatego ta k***a teraz jest na moich usługach.
Gdzie teraz się podziewa? Dlaczego nie zauważyła, że Ria uciekła i gdzie są te tłuki? Już dawno powinienem wpakować w nich magazynek i wrzucić krokodylom na pożarcie. Do niczego się nie nadawali!
    - Kuuuuuuuuurwa!- zakląłem waląc w drzwi, równocześnie trzymając się za piekące jądra.
Po kilkunastu minutach darcia ryja klucz w zamku przekręcił się a w progu pojawiła się Daisy.
Zamachnąłem się strzelając w jej naciągniętą przez chirurgów gębę. Zatoczyła się do tyłu a w kąciku jej napompowanych jak pontony ust, pojawiła się krew. W jej kaprawych oczkach zalśniła złość.
    - Ochujałeś?!- ryknęła. - Po cholerę zamknąłeś się w gabinecie? Gdzie ta dziwka?!- rozejrzała się po pomieszczeniu.
Miałem ochotę rozerwać ją na strzępy a potem zeszczać się na to i zatańczyć kankana.
    - Ja się ciebie pytam k***o gdzie jest Ria?! Coś z nią zrobiła?
Daisy udała zdziwioną, a wyglądała przy tym jak śnięta ryba.
Kur*a! Jak mogłem dymać taką pier****ną idiotkę?! Botoks i wypełniacze doszczętnie zj****y jej mózg.
    - Ja zrobiłam?! Myślisz, że jestem pieprzoną idiotką i zepsułabym twoją zabaweczkę do dymania?- zarżała jak oślica. - Przecież doskonale wiem, że tylko przy niej ci staje a że potem możesz dymać, to efekt adrenaliny i rozpędu.
Strzeliłem ją na odlew w ryj.
    - Stul pysk k***o! Gdzie jest Ria?!
    - Najwidoczniej ci spierd****a kochasiu!- zaśmiała się bezczelnie.
Spojrzała na moje ręce, obejmujące krocze w których odczuwałem piekielny ból. Jak przez tą małą sukę znowu stanę się impotentem, to zatłukę całą jej rodzinę a ją zgwałcą wszyscy moi podwładni i jeszcze połowa okolicy!
    - Jedziemy do doków!- zaryczałem. - Pewnie siedzi u tego piłkarzyka z Hiszpanii. Zajebiemy mu to może ruszy jej się serce!
    - Jak chcesz. - odpowiedziała obojętnie.
    - Spieprzaj po Garry'ego i Barry'ego!
    - Są w burdelu.
    - To ich stamtąd wydrzyj!
    - Mam ich ściągnąć z dziwki?
- Masz ich ściągnąć chociażby i z dupy słonia, a za dwadzieścia minut mają stać tutaj na baczność, choćbym miał im urwać jaja i wrzucić do rzeki. Zrozumiano?!
    - Ty tutaj rządzisz. - odpowiedziała mi z protekcjonalnym uśmieszkiem i wyszła kręcąc dupą.
Upadłem na fotel masując krocze.
Rio Cruz! Zaje**ę ci a potem zgwałcę na oczach tego cieniasa Navasa!



Ria


    Obudziłam się dygocząc z zimna, które przenikało na wskroś moje ciało. Rana w łydce piekła, jakby ktoś oblał ją benzyną a potem podpalił. Byłam cała mokra od gorączki, która trawiła moje ciało, ale i tak dygotałam z chłodu. Otaczała mnie ciemność i cisza, przerywana skrzypieniem pokładu.
Statek. Płyniemy do Europy!
    Pomimo bólu, odczułam ulgę, że udało nam się wydostać z wyspy a Jesusowi nie zagraża już niebezpieczeństwo. Z całych sił próbowałam zmusić swoje ciało, żeby wstać i poszukać mojego towarzysza. Gdzie on się podział? Może zemdlał z bólu? Jego żebra nie były zaleczone i mógł uszkodzić je przy wejściu do kontenera a jeszcze musiał się nią zająć.
Dlaczego nie umarłam? Moje życie i tak nie było warte funta kłaków. Nie byłam nikomu potrzebna, a matka dostała na pewno wiadomość, że mają się ukryć.
    Próba wstania spaliła na panewce, ciało zwiotczałe od resztek morfiny, odmówiło posłuszeństwa a ja opadłam na legowisko bez sił, jakbym była szmacianą pacynką. Łzy cisnęły mi się do oczu, powodując upierdliwe swędzenie. Po chwili poczułam, jak ciurkiem spływają mi po policzkach skapując na podłoże kontenera.
    Pierwszy raz od dawna załkałam rozdzierającym płaczem. Płakałam nad wszystkim tym, co muszę opuścić. Nienawidziłam Portoryko i San Juan, ale nie mogłam się go wyrzec, bo to moja ojczyzna.
Doświadczyłam tam wszystkiego, śmierci, bólu i łez, które nigdy nie chciały płynąć a teraz musiałam to wszystko zostawić.
    Ból mieszał się z niewiarygodną ulgą i szczęściem, że już nigdy nie będę musiała tam wrócić i oglądać gęby Scorpiusa. Ten sukinsyn już więcej mnie nie dotknie.
Skuliłam się na posłaniu pozwalając by łzy oczyściły mnie a przy okazji pierwszy raz od kilkunastu lat zaczęłam się modlić. Były to nieporadne i nieskładne formułki, bo ostatni raz w kościele byłamw  dniu pierwszej komunii, ale Ten na górze, chyba nie przywiązywał wagi do poprawnej gramatyki.
Moje modlitwy przerwał hałas upadku a potem w ciemności ujrzałam płomień zapalniczki. Chciałam podskoczyć, żeby wymierzyć napastnikowi cios, ale zanim to zrobiłam przewróciłam się i uderzyłam w ranę.
    - Kurwa...- zaklęłam trzymając się za nogę.
    - Ria, wszystko w porządku?- usłyszałam łagodny głos Jesusa.
Mój prywatny Mesjasz, człowiek który uratował mi życie. Mialam ochotę ze szczęścia rzucić mu się na szyję.
Jego łagodne oczy spojrzały na mnie tak przenikliwie, że miałam ochotę mu się wyspowiadać.
    - Wszystko gra. - odpowiedziałam płaczliwie. - Gdzie byłeś?
    - Znalazłem coś. - pomachał mi przed nosem reklamówką z lekami.
    - Co to jest?
    - Acodin. - odpowiedział.
    - To tabletki przeciwbólowe?- zapytałam z nadzieją.
Pokręcił przecząco głową.
    - Nie. To tabletki na kaszel.
Popatrzyłam na niego jakby właśnie wyrosła mu druga głowa.
    - A na chuj...- chciałam rzec, ale szybko się opamiętałam. - Na co nam tabletki na kaszel?- zapytałam zdenerwowana.
    - Mam gazę i wodę z beczki. Potrzymasz mi zapalniczkę a ja postaram się zetrzeć tabletki na pył i zalejemy je wodą.
    - Po co to wszystko?- mruknęłam zdezorientowana.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
    - Acodin zawiera dekstometorfan to jest pochodna opiatów, mają podobny skład do kodeiny.
    - Dalej nie rozumiem co mamy z tym zrobić.
    - Nie wiesz jak działało opium albo laudanum?- zapytał z przejęciem. - To narkotyk.
    - Chcesz nas zaćpać?- zapytałam rozdrażniona. - Jak nażremy się tych tabletek to możemy rozwalić sobie wątrobę.
    - Dlatego mamy wodę i gazę. Przefiltrujemy wszystko i wyczyścimy płyn z substancji przeciwbólowych i zostanie nam czysta kodeina. To trochę ulży w cierpieniu a potem zastanowimy się co dalej.
    - Nie jestem do tego przekonana. - stęknęłam z bólu. - Co będzie jak się zatrujemy.
Przysunął się do mnie tak blisko, że czułam ciepło bijące od jego ciała. Jego dłoń dotknęła mojego policzka a niebieskie oczy spojrzały na mnie z uwagą. Przenikał mnie tym spojrzeniem na wskroś a ja nie mogłam się temu oprzeć, bo w jego jasnych oczach była dobroć.
Dobroć, nieskażona przez zawiść i zło. Coś co nie pozwoliło mi go zwyzywać i odsunąć się jak najdalej.
    - Ria. - odezwał się w końcu. - Zaufaj mi.- pogłaskał jeszcze raz mój policzek a potem odsunął się na bezpieczną odległość.
    - Zgoda. - powiedziałam wreszcie. - Ale jak umrzemy, to zaciągnę cię ze sobą do piekła.
    - Umowa stoi. - zaśmiał się serdecznie.


_____________________________________________________________________________
Witajcie!
Nie było mnie tutaj niemalże dwa miesiące i miałam pojawić się dopiero po Nowym Roku, ale ta historia nie daje mi spokoju i pomimo moich protestów musiałam dopisać rozdział. 
Dodałam do opisu Scorpiusa, gdyż akcja będzie działa się równolegle a jak same się domyślacie gangster nie da za wygraną. Mam nadzieję, że da się to czytać i, że wybaczycie mi dłuższą nieobecność.
Pozdrawiam Was serdecznie przy okazji życząc Szczęśliwego Nowego Roku :) 

                                                     Fiolka :*

niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział III


Jesus

   
   Ria zaciągnęła nas do miejsca, gdzie odbywał się załadunek towarów. Wyglądała na bardzo zdeterminowaną, bo ani razu nie jęknęła a przecież widziałem zakrwawioną nogawkę jej jeansów.
Twarda z niej kobieta, wielu mężczyzn na jej miejscu w tym ja sprzed porwania również, zaczęliby płakać jak mali chłopcy.
   Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze a ujadane psów głośniejsze i bardziej przerażające. Zacząłem się modlić, bo przez moją obolałą głowę, nie chciała przelecieć ani jedna racjonalna myśl. W takich chwilach człowiek powinien być myślami przy swoich bliskich, przy moich rodzicach, przy Alejandrze, kolegach z drużyn i przyjaciołach. Nic takiego się nie działo. Byłem tutaj i teraz.
    - Jesus...- Ria odezwała się schrypniętym głosem.
Na jej kredytowo-białej twarzy malował się ból.
    - Słucham. - na dźwięk jej głosu, wróciłem do rzeczywistości.
    - Ten rupieć.- wskazała na wysoki na ponad dwa i pół metra kontener.- Oni będą go załadowywać na samym końcu. To nasza jedyna szansa, tylko musisz spróbować podnieść właz. Ja nie dam rady, muszę ci się do czegoś przyznać. Ta dziura w łydce nie wygląda zbyt imponująco. - próbowała się uśmiechnąć.
    - Spróbuję. - odpowiedziałem obchodząc kontener ze wszystkich stron.

    Głosy pościgu były coraz bliższe a teraz jeszcze bardziej słyszalne. Cisza nocna idealnie sprzyjała nasłuchiwaniu, bo krzyki tej bandy były jedynym jej zakłóceniem.
    Przeżegnałem się i zacząłem działać. Wiem, że teraz wyjdę na jakiegoś tchórzliwego katola, ale wiara naprawdę daje mi nadzieję, że wyjdę z tego syfu cało. I Ria też. Dawniej nie zwróciłbym na nią uwagi, nigdy nie oglądałem się za wydziaranymi dziewczynami z niewyparzonymi językami. Wolałem dziewczyny wykształcone z dobrych domów z którymi nie narobiłbym sobie złego PR-u ani nie wpadł w skandaliczne towarzystwo.
    Teraz to wszystko się zamazywało, było nieistotną pierdołą i kaprysem chłopca z dobrego domu, który wyłamał się kiedyś spod kanonu, bo chciał kopać piłkę. Matka nigdy do końca nie wybaczyła mi, że zostałem piłkarzem a nie np lekarzem albo prawnikiem. Owszem, byłem dobrze ustawiony bo w Sevilli a teraz w Manchesterze zarabiałem dużo kasy. Nie było to jednak życie na odpowiednim według matki poziomie, ona chciała żebym obracał się wśród intelektualistów a piłkarze to raczej prości ludzie.
    Alejandra była jedyną nicią porozumienia, między mną a moją rodzicielką.
Znowu złapałem się na tym, że rozważam nieistotne kwestie i automatycznie badam ten syfiasty kontener.
Byłem niski, bo moje metr siedemdziesiąt cztery to nie jest wzrost kolosa XXI wieku, ale jeśli stanąłbym na jakiejś skrzynce, mógłbym spróbować podważyć właz. Rozejrzałem się dookoła, wytężając wzrok wśród tych niemalże egipskich ciemności. Jedynym źródłem jakegokolwiek śwatła była latarnia, ale ona znajdowała się jakieś dziesięc do piętnastu metrów dalej.
    Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, więc mogłem bez przeszkód poruszać się po obszarze przyportowym.
W końcu znalazłem coś, co sądząc po zapachu na pewno było jednym z portowych śmietników, ale z kategorii bez kontenera.
    Uklęknąłem, bo w pozycji stojącej nie znalazłbym tego, czego akurat na gwałt poszukiwałem. Nagle przeszył mnie ból tak silny, jakby właśnie ktoś ciężką, mosiężną figurką przydzwonił mi w żebra. To znak, że leki przestały działać i ból z każdą minutą będzie stawał się coraz silniejszy.
Próbowałem się jakoś opanować i systematycznie przeszukiwać śmietnik. W końcu udało mi się wymacać skrzynkę, w której zapewne kiedyś leżały owoce. Wytargałem ją spod tony brudów wszelakiego rodzaju i uniosłem w górę niczym zdobycz.
    Postawiłem czym prędzej koło kontenera a potem stanąłem na niej, żeby sprawdzić czy ten cholerny właz ruszy. Nie chciał ruszyć.
Kurwa.
Zakląłem dość głośno i tylko to, że port jes duży uratowało nas przed demaskacją.
    - Co się stało?- z ciemności wyłoniła się Ria.
Kulała a jej głos był coraz słabszy.
    - Właz nie chce się ruszyć.
    - Możesz spróbować mocniej? - zapytała.- Wyobraź sobie, że popychasz kogoś, kogo nienawidzisz najbardziej w świecie.
    - Z reguły nie nienawidzę. - odpowiedziałem jej.
Uśmiechnęła się słabo.
    - To jesteś naprawdę Mesjaszem. Przez życie każdego człowieka przewijają się antypatyczni debile a u niektórych jest to nawet normą.
    - Mówisz o swoim życiu?
    - Tak o moim brudnym i plugawym życiu z dala od etykiety, ciepłych obiadków i rodzinnych spacerów. Tak wygląda życie w San Juan, kochany. Nędza, bród i narkotyki a wszystko pod czułym okiem największej, światowej potęgi.
    - Nie mów tak. Jesteś wiele warta, bez ciebie już dawno bym zginął.
    - To, że okazałam ci zwykłe, ludzkie miłosierdzie nie pomagając temu kutasowi i jemu podobnym, nie czyni mnie wartościową osobą, Jesus. Jeśli wyjdziemy z tego cało, musisz zapomnieć, że kiedykolwiek miałeś ze mną kontakt.
    - Dlaczego?
    - Ponieważ Ria Cruz, oznacza snujące się za tobą nieszczęście, ból i łzy. - odpowiedziała coraz słabszym głosem.
Zrobiło mi się jej żal. Nie siebie, tylko tej rannej, zagubionej dziewczyny która zamiast od życia dostać wszystko co najlepsze, otrzymywała kopniaki.
    - Jeśli wyjdziemy z tego cało, to zostaniemy najlepszymi w świecie przyjaciółmi.- odpowiedziałem z mocą.
Nie skomentowała tego. Uśmiechnęła się tylko a potem chyba zemdlała.


Ria


    Chyba zapadłam się w nicość, ponieważ gdy się ocknęłam właśnie ktoś usiłował podnieść mnie i ustawić w pozycji pionowej.
   Był to Jesus, któremu zapewne było ciężko, bo nie byłam cherlawą panienką z wyższych sfer, która odżywia się tylko powietrzem i sałatą.
Navas był przecież obity jak dojrzała pomarańcza, która zamiast wpaść do koszyka z głośnym plaśnięciem uderzyła w grunt a potem zaczęła gnić.
Zaczęłam głupio chichotać a przy tym zrobiło mi się gorąco, najchętniej rozebrałabym się do naga.
    - Masz gorączkę, Ria.- usłyszałam głos Navasa.
    - Mam? A to peszek.- zachichotałam ubawiona swoim żarcikiem.
    - Kurwa! - znowu zaklął.
    - Mesjasz i mówi takie brzydkie słowa?- zapytałam coraz bardziej rozweselona.

    Rana na łydce paliła mnie ogniem piekielnym, którego żar rozlał się po całym ciele. W końcu byłam w miejscu z którego niewątpliwie zeszłam na ten świat. Z piekła do nędzy życia, która niczym nie różniła się od miejsca tortur.
    - Ria, spróbuję cię podsadzić. - głos Jesusa był ostrzejszy, już nie przemawiał jak łagodny pański baranek.
Baranek?- co ja właściwie pierdolę.
    - Tak jest.- zasalutowałam, ale nogi znowu odmówiły mi posłuszeństwa i runęłabym jak długa, gdyby Navas mnie nie powstrzymał.
    - Spróbuj się nie wiercić. - podsadził mnie na skrzynkę a potem stanął za mną.
Nie wiem jakim cudem ten rozklekotany grat nie zawalił się pod naszym ciężarem. Być może jednak "Ten na górze" ściągnął w końcu okulary przeciwsłoneczne i spojrzał na port w San Juan. Dostrzegł tam jedną ze swoich owieczek a przy okazji i mnie.
    Navas chyba był z kosmosu. Nie wiem jakim cudem, wyobijany i niemalże zmaltretowany człowiek, był w stanie unieść mnie na tyle, że udało mi się wpaść do kontenera. Narobiłam hałasu, bo lunęłam się ręką w coś twardego.
    - Kurwa mać!- zaklęłam.
    - Wszystko w porządku?- usłyszałam zza kontenera.
    - Będę żyła.- wgramoliłam się na kupkę słomy, albo siana.

    Nie wiem co to było, ale nadawało się do leżenia. Twardą rzeczą na którą się nabiłam były skrzynki zbite z desek.
Przewozili tutaj farmaceutyki do krajów Półwyspu Iberyjskiego.
    Jesusowi jakoś udało się dostać do kontenera i zatrzasnąć właz. Zapadły egipskie ciemności.
Po omacku wyszukał miejsce w którym leżę, łapiąc mnie za rękę. Była przyjemnie chłodna a zarazem ciepła w dotyku. Przysunęłam się do niego, bo teraz dla odmiany moje ciało drżało od zimna.
    - Zimno mi.- wyszeptałam.
    - Masz w kieszeni morfinę?- zapytał a jego ciepły oddech muskał moje ucho. - Mam, ale nie wystarczy dla nas obojga.
    - Weź ty.- odpowiedział spokojnie.- Ja wytrzymam a ty musisz się przespać i trochę złagodzić ból nogi. Jak będziemy na statku, to znajdziemy jakieś środki opatrunkowe. Może powinniśmy się ujawnić?- zapytał mnie.
    - Na razie powinniśmy siedzieć cicho. - odpowiedziałam mu.  W kieszeni spodni miałam ampułkę o jednorazową strzykawkę z igłą.
    Ręce mi drżały, nie potrafiłam wymacać żyły i zrobić sobie zastrzyku.
Jesus wziął ode mnie strzykawkę, jednocześnie przysuwając sobie moją dloń pod twarz. Wymacał palcem pulsującą żyłkę i wbił w nią igłę. Zabolało, ale ten ból był niczym w stosunku do tego, który pulsował mi w nodze. Odrzucił strzykawkę na bok a potem objął mnie i mocno.
    Było mi tak dobrze, ciepło oblało całe moje ciało a potem zapadłam się w nicość. Nie było w niej San Juan, Scorpiusa, Daisy i gangu. Nie było też bólu.

________________________________________________________________________________
Witajcie po miesięcznej przerwie! Kurcze, tak się napaliłam na to opowiadanie a dałam za przeproszenie dupy. Nie chciałam pisać po łebkach, dlatego odpuściłam sobie na miesiąc.
Mam nadzieję, że rozdział jednak nie jest tak do końca beznadziejny.
Życzę Wam miłego czytania :*  Pozdrawiam Fiolka :*


Jesus może i jest niewysoki, ale zamknęłabym się z nim w tym kontenerze :D :3

środa, 9 października 2013

Rozdział II



Ria

    Udało nam się wydostać z magazynu w dokach, ale to był dopiero wierzch góry lodowej.
Daisy, pożegnała nas uprzejmym "spierdalajcie" a potem zniknęła w ciemnościach nocy.
Dopadły mnie wątpliwości. Czy ja czasem nie zwariowałam? Narażam życie Navasa na potworne niebezpieczeństwo. Jeśli Scorpius nas dorwie,nie mamy co liczyć na jego człowieczeństwo, ani nawet szybką śmierć. Przez wiele lat nasłuchałam się o jego wymyślnych mordach, od których mi- przyzwyczajonej do przemocy, jeżyły się włosy na głowie.
    Co mamy kurwa robić?- ta myśl gorączkowo przelatywała przez mój umysł. Szliśmy niemalże przyklejeni do zmurszałych ścian, przyportowych budynków. Zapach ryb i moczu, uderzył w moje nozdrza niczym nieprzyjemny pocisk. Czułam, na swojej szyi ciepły oddech Jesusa.
Nie odzywaliśmy się do siebie w obawie, przed demaskacją, jeśli się nie mylę któryś z współpracowników Scorpiusa na pewno go już uwolnił. Sukinsyn był niczym tur, na pewno morfina przestała działać po kilku godzinach.
    - Ria...- sapnął Jesus. Nie usłyszałam go, zajęta własnymi przemyśleniami i obserwacją otoczenia. - Ria!- ponowił głośniej.
Odwróciłam się gwałtownie, zderzając się z Navasem. Zachwiał się a na jego twarzy odbijał się ból i cierpienie. No tak, morfina przestała działać a jego stłuczone a być może nawet pęknięte żebra zaczęły niemiłosiernie boleć. Wiem, co czuł. Mój śp skurwysyński ojczulek parokrotnie łamał moje żebra a ja przeżywałam katusze. Zaciskałam jednak zęby i nie dawałam się złamać temu skurwysynowi, niech go jasny szlag i piekło pochłonie!
    - Co się stało?- zapytałam dość ostro, po chwili jednak zsumitowałam się. Przecież nie był winny całej tej sytuacji. - Dobrze się czujesz?- lekko go podtrzymałam. Był wycieńczony.
    - Ria czy to jest osiągalne?- zapytał z wyraźnym wysiłkiem na zarośniętej twarzy. W przytłumionym świetle latarni magazynowej błyszczały jego niewiarygodnie błękitne oczy.
    - Osiągalne, ale nie mogę zagwarantować ci powodzenia tego pomysłu. - odpowiedziałam niedbale. - Scorpius na pewno już nas szuka.
    Patrzył na mnie tak, jakby czytał w moim umyśle. Pierwszy raz w życiu, poczułam z kimś obcym tak mocną więź. To pragnienie życie, pchało mnie do pomyślnego zakończenia tej ucieczki. Ja chcę żyć!
Chcę w końcu być szczęśliwa, chcę mieć słoneczne mieszkanie, kota i prawdziwą pracę z której będę zadowolona. Znowu zacznę malować, już tak dawno tego nie robiłam...
Jesus złapał mnie za rękę.
    - Uda nam się.- ścisnął ją mocniej a ja odwzajemniłam uścisk. - Zobaczysz, Ria. Uda się.
    - Wiem o tym. - uśmiechnęłam się do niego i naprawdę chciałam, żeby to nie było tylko pobożne życzenie, kompletnej wariatki.



Jesus


    Szliśmy przez doki portowe a one w moim wyobrażeniu nie miały końca. Być może, było tak przez to, że z kolejnym krokiem czułem każde pęknięte i naruszone żebro.
    Czułem, jak pod koszulką pot spływa mi chłodną strużką a potem wsiąka w materiał spodni. Bałem się.
Pierwszy raz w życiu moje życie zależało od zwykłego przypadku i jednej osoby. Chciałem aby to piekło okazało się tylko złym snem, po którym obudzę się w swoim łóżku. Nie chciałem wracać do Manchesteru, moje myśli wypełniał dom rodzinny w Sevilli. Mama, wciskająca mi moje ulubione przysmaki i ojciec utyskujący na kryzys hiszpański. Co czują moi bliscy? Czy myślą, że zostałem zamordowany? Czy kiedykolwiek ich jeszcze ujrzę? Te trzy pytania, non stop, niczym wciśnięte do wirówki kręciły się po mojej skołatanej głowie.
    Z przemyśleń, tęsknot za domem i bliskimi wyrwał mnie dźwięk telefonu w kieszeni Rii.
Przystanęła, żeby sprawdzić kto dzwoni, po czym wcisnęła zieloną słuchawkę.
    - Hugo, ci się dzieje?- zapytała rzeczowo.
Zazdrościłem jej tego spokoju i opanowania, ja ledwo panowałem nad swoim głosem.
    - Co? O kurwa! Dobra, wywalam telefon a ty chociażby ci przypalali ch**a to ani pary z gęby. Nie mieliśmy kontaktu, rozumiesz? Powodzenia!- przerwała połączenie, rozmontowując telefon a potem rzucając jego fragmenty do kubła na śmieci. Odwróciła się do mnie a ja z jej ciemnych oczu, nie potrafiłem wyczytać zupełnie nic.
    - Co się stało?- zapytałem przerażony.
    - Scorpius już się uwolnił.- odpowiedziała po prostu. - Mesjaszu, ta dziwka nas zdradziła, rozumiesz?- zapytała mnie.
    - To koniec?- zdołałem zapytać zdławionym głosem.
Chciało mi się płakać. Miałem ochotę paść na kolana i walić głową o beton a potem popełnić samobójstwo z rozpaczy. Co ze mnie za mężczyzna?
    Ria nie odzywała się. Widać było, że zmaga się z własnymi demonami i próbuje jakoś wyciągnąć nas z tego gówna.
Znowu zacząłem się modlić, jak nigdy chciałem żeby Bóg był przy mnie i pomógł nam w ucieczce. Czy ty jeszcze istniejesz? - zapytałem niemo, patrząc w niebo nad dokami.


Ria

    Hugo Pereira, mój informator w domu Scorpiusa, do końca odarł mnie z nadziei. Ta dziwka zdradziła nas w najbardziej perfidny sposób a ja, zachowałam się jak ostatnia debilka, żeby to jej powierzyć nasz los. Mogłam poprosić Garry'ego, bo Barry nie posiadał ani jednej dobrze pracującej komórki. Garry, zgwałcił mnie wtedy przed laty, ale potem nie okazywał wobec mnie ani cienia zainteresowania, natomiast ten tłuk Barry cały czas ślinił się na mój widok.
    - Kurwa!- wyrwało mi się.
    Jesus modlił się patrząc w niebo, tak jakby zaraz miało z niego spaść rozwiązanie naszej chujowej sytuacji.
Kurwa!- zaklęłam tym razem w myślach. Ty na górze, czy nie mógłbyś chociaż raz się nade mną ulitować?     Miałam wystarczająco pieskie życie, żebym miała je skończyć upodlona z nożem w piersi, wrzucona do śmierdzącego kontenera na śmieci. A Navas? Czym ci zawinił ten Hiszpan, że pozwalasz mu tak cierpieć? Masz zawiązane oczy, że nie widzisz co oboje przeżywamy?- prowadziłam monolog ze Stwórcą w którego istnienie przecież nie wierzyłam.
Muszę się ogarnąć.
    Zamknęłam oczy, opierając się o ścianę doku. Teraz, albo nigdy musimy dotrzeć do statku handlowego, który wypływa dzisiaj o północy. Zostały nam dwie godziny do upragnionej wolności z dala od San Juan i jego ciemnych zaułków.
    - Navas. - powiedziałam ostro. - Rusz dupsko, musimy iść dalej. Za dwie godziny wypływa nasz statek a nie mamy planu jak wejść na pokład.
    - Nie poprosimy ich przecież, bo nas nie zabiorą. - powiedział rzeczowo.
    - Wejście nie będzie problemem, uwierz mi na słowo.- odpowiedziałam mu. - Musimy tam przemknąć a ten skurwysyn Scorpius, już wysłał tutaj swoich ludzi. Pamiętaj, że bez względu na wszystko musisz się tam dostać.
    - A ty?
    - Twoje życie jest więcej warte. - spojrzałam w jego oczy.
    - Nieprawda. - odpowiedział. - Jest wiele warte. - dotknął obandażowaną ręką mojej twarzy. Poczułam drżenie jego ręki a może to ja sama drżałam pod jego dotykiem?
    Ruszyliśmy w dalszą drogę a milczenie spłynęło na nas oboje, niczym miękka tkanina na obnażone ciało.
Byliśmy już niemalże u celu naszej drogi. Port a w nim lśniący statek, hiszpańskiej spółki transportującej farmaceutyki. Nasza szansa ucieczki.
    Ruszyliśmy przed siebie, zbliżając się do upragnionego celu, kiedy w oddali usłyszałam kroki i szczekanie psów.
    - Scorpius. - wyszeptałam. - Navas, możesz iść szybciej?
Przytaknął.
    Ruszyliśmy przed siebie a ja pierwszy raz, miałam ochotę usiąść na betonie i zacząć płakać. Byłam jednak zdeterminowana i odpowiedzialna, nie tylko o swoje parszywe życie, ale także o życie mojego współtowarzysza.
     Powietrze przeciął świst kuli a ja poczułam, jak moją łydkę przeszywa szarpiący ból. Jesus krzyknął a ja w tym momencie spojrzałam na ranę z której broczyła krew. Strzelali dostrzegając nas w oddali.
    - Jesteś ranna.- Navas szepnął zbielałymi wargami.
    - Wytrzymam. - zacisnęłam zęby. - Opatrzę się jak tylko wejdziemy do kotłowni statku.
    - Oni są już blisko, przecież dosięgnął cię strzał.
    - Schowamy się między ładunkiem. Te debile strzelają na oślep a ja byłam ich nieświadomym celem. To tylko draśnięcie, przeżyję. - powiedziałam słabo.
    - Chodź.- pomógł mi iść.
Z oddali słychać było ujadanie psów gończych i wrzaski grupy nas poszukującej. To i ten strzał uświadomiło mi, że nasz plan może i nie jest doskonały, ale musi nam się udać. Ten skurwysyn i jemu podobni nie mogą zatriumfować.



___________________________________________________________________

Przepraszam Was za ten epicki poślizg, ale w tym tygodniu dopadła mnie jelitówka i nie miałam siły, ani chęci na pisanie czegokolwiek. 
Życzę Wam miłego czytania :)
PS. Zachęcam Was do odwiedzenia nowego opowiadania Martiny pt "Anioł w czerwonym pokoju " - gwarantuję Wam, że będzie się działo! :D
                                                                 Pozdrawiam Fiolka :*



sobota, 28 września 2013

Rozdział I


Ria

 
 
    Minął tydzień, odkąd zajmowałam się Jesusem Navasem. Dzień po tym jak przytargali go do magazynu, nieprzytomnego i obitego na kwaśne jabłko Garry i Barry wtargali do pomieszczenia pojedyncze, składane łóżko.
    - To dla ciebie cizia, prezent od szefa!- zarechotał głupszy z osiłków.
    - Wszystkie zęby masz całe, kretynie?!- warknęłam w stronę Barry'ego. - Przekaż Scorpiusowi, żeby się walił na ten swój hawajski ryj. - splunęłam.
Łysek chciał mi przyłożyć, ale Garry w porę odciągnął go a strażnik zamknął pancerne drzwi. Było ciemno jak w przysłowiowej dupie, bo słońce już dobrą godzinę temu schowało się za horyzont.
   Jesus spał, po tym jak nakarmiłam go breją, która miała robić za obiad i kolację. Sama nie miałam ochoty tego jeść, zadowoliłam się kromką czerstwego chleba i wodą. Hilton to nie był, ale wolę siedzieć tutaj niż patrzeć na gębę Barriosa. Ten facet wzbudza we mnie mdłości i totalne obrzydzenie. Wiem, dlaczego tutaj jestem. To zemsta za to, że ukradłam mu tysiąc dolarów i przekazałam zaufanej osobie. Okradam go od zawsze, ale nigdy nie karał mnie więzieniem ani suchym chlebem. Zawsze wyżywał się na mnie w inny sposób. Nie chciałam o tym myśleć, po pięciu latach dalej czułam wstręt za każdym razem gdy brał mnie do łóżka. Raz rozwaliłam mu łeb, ale przywiązał mnie do łóżka i zgwałcił. Uciekłabym już dawno, ale to parszywe miasto i wszystkie publiczne urzędy siedziały w kieszeni tego typa. Nie miałam dokąd iść a nikt nie udzieliłby mi pomocy w obawie o swoje życie.
    Navas poruszył się na swoim sienniku, sycząc przez sen z bólu.
Pewnie podczas przekręcania się na niewygodnym posłaniu, naruszył obite żebra. Szkoda mi go, ale nie jestem w stanie nic zrobić, żeby ulżyć w jego cierpieniu. Przekupiłam strażnika złotym krzyżykiem, który dostałam od matki, żeby załatwił mi morfinę dla Navasa. Wiem, że nie powinnam go faszerować tym syfem, ale inaczej będzie się męczył z bólu a tak przesypia prawie całe dnie. W nocy słyszę jak recytuje katolickie formułki modlitw. Zazdroszczę mu tego, że wierzy w Boga. Ja już nie potrafię, nie po tym co w życiu widziałam i przeszłam. Bóg kocha tylko takich jak Navas, ludzi szczęśliwych, których jedyną troską jest choroba albo problemy w pracy. Na takich jak ja, już dawno przestał patrzeć łaskawym okiem stwórcy. San Juan, było opanowane przez Lucyfera, którego sługusem najprawdopodobniej był sam Che Barrios.
    - Ria...- usłyszałam od strony siennika Navasa.- Czy ty jesteś jedną z nich?- zapytał głośno przełykając ślinę.
    - Nie wiem. - odpowiedziałam mu. - Nie wiem kim się stałam, Jesusie.
Milczał przez chwilę.
    - Dziękuję ci.
Zdziwiłam się. Za co mi dziękował? Przecież nic dla niego nie robiłam.
    - Za co?
    - Za to, że tutaj ze mną jesteś. Łatwiej mi to znieść a wiem, że sprzedałaś coś, żeby załatwić mi leki przeciwbólowe.
- Zrobiłam to dlatego, żebyś nie jęczał przez sen. Denerwuje mnie to!- udawałam groźną, ale zrobiło mi się ciepło na sercu.
Zaśmiał się cicho.
    - Udajesz groźną, ale tak naprawdę słyszę w twoim głosie dobroć.
    - Wydaje ci się Mesjaszu. - nazwałam go przydomkiem Chrystusa.
Po jakimś czasie usłyszałam, że znowu zasnął a ja do rana rozmyślałam o swoim położeniu.
   Następnego dnia, zaaplikowałam mu kolejną dawkę morfiny, dzięki której przespał wizytę idiotów Barriosa.
Wtoczyli się do pomieszczenia magazynowego a Barry łypał na mnie wściekłym wzrokiem.
Nienawidził mnie z wzajemnością.
    - Cizia bierz manele, Scorpius chce cię widzieć. - poinformował mnie Garry.
Bez słowa wzięłam bandanę z łóżka a potem wyszłam z magazynu. Wepchnęli mnie do czarnego merca, którym zostałam przewieziona do podmiejskiej willi Scorpiusa. Nienawidziłam tego miejsca, chociaż ten skurwysyn mieszkał jak w raju, otoczony przepięknym ogrodem pośrodku którego pysznił się ogromny basen. Wszystkie te luksusy zawdzięczał pracy nieletnich, morderstwom i handlowaniu dragami. Zazwyczaj nie ruszał nawet swojego parchawego zada, żeby zrobić cokolwiek. We wszystkim wyręczali go sługusy.     Kiedyś wyrzuciłam mu, że nawet dupę podciera mu wynajęta do tego osoba. Oczywiście zdzielił mnie za to w twarz, ale miałam satysfakcję, że wzbudziłam w nim gniew.
Idioci zaprowadzili mnie do salonu, znajdującego się w centralnym miejscu willi. Na rozłożystej, czarnej, skórzanej kanapie siedział on- Che Barrios. Przez tydzień zdążyłam na chwilę zapomnieć jego wstrętnej mordy.
    Zmierzył mnie groźnym wzrokiem i zapewne oczekiwał, że padnę przed nim na kolana i zrobię mu loda, żeby go uszczęśliwić. Za Barriosem stała najgorsza zdzira, jaką miałam nieprzyjemność w życiu spotkać. Daisy Edgar, jego eks kochanka, którą nota bene dymał zawsze wtedy, gdy ja byłam na cenzurowanym.
    - Po co kazałeś mnie tutaj wlec?- zapytałam z  wyrzutem.
    - Stul pysk, zdziro!- sasyczała Edgar.
W moich żyłach zawrzała krew. Za każdym razem, gdy ta wytatuowana krowa otwierała jadaczkę, by wydać piskliwym głosikiem inwektyw w moją stronę, miałam ochotę popełnić pierwsze w życiu morderstwo.
    Daisy nienawidzi mnie od pięciu lat, gdy Scorpius znudził się jej używanym ciałem i zaczął wykorzystywać mnie. Nie pomogły jej jęki a nawet operacja pochwy, dzięki której podobno była wąska jak nietknięta siedemnastolatka. Scorpius dymał ją wtedy, gdy miał ochotę a potem rzucał jak niechciany śmieć.
    - Daisy zostaw ją!- rozległ się niski głos Barriosa.- A teraz spieprzajcie wszyscy z pomieszczenia.
    - Ale Che...- pisnęła Daisy.
    - Spierdalaj!- ryknął groźnie.
Skuliła ogon, jak suka na którą nawrzeszczał właściciel. Wychodząc zmierzyła mnie psychopatycznym spojrzeniem seryjnej morderczyni, którą zresztą była. Uciekła z wariatkowa gdzieś w Iowa a została tam przewieziona po tym, jak odgryzła sutek współwięźniarce.
Siedziała w pace za zamordowanie swoich trzech mężów i usiłowanie zaciukania czwartego, któremu Bóg jednak okazał miłosierdzie.
    - Podejdź. - Barrios w końcu przemówił. - Wiesz, po co cię wezwałem?
    - Domyślam się.- mruknęłam parząc wprost w jego obleśną mordę. - Mam ci zrobić dobrze?- zapytałam uprzejmie.
Podszedł do mnie a potem pociągnął mnie za włosy.
    - Nie zmiękłaś suko?!- syknął w moje ucho.- Masz mi okazywać posłuszeństwo, dziwko. Jeśli jeszcze raz dobierzesz się do mojej kasy, zabiję twoją matkę a potem wyślę ci poćwiartowane zwłoki.
    Poczułam falę mdłości, kiedy groził mojej rodzinie. Matka nie mieszkała już w San Juan, ale Barrios był zdolny do tego, żeby odnaleźć ją i zabić razem z moim przyrodnim rodzeństwem i ojczymem.
    Carlos był dobrym człowiekiem, który zaopiekował się matką po śmierci tej kanalii, która była moim ojcem.
Chciał także zabrać mnie z ulicy i wysłać do rodziny w Stanach, ale już wtedy byłam w sidłach Scorpiusa. Gdybym wyjechała a Barrios dowiedział się, że ojczym maczał w tym palce, wszyscy by zginęli.
    - Czego chcesz?- jęknęłam.
Zaśmiał się obleśnie.
    - Tego co zawsze, moja słodka Rio.- złapał mnie za pierś, gniotąc mocno. - Nie wytrzymałam, gdy jego brudne łapska zaczęły rozpinać moją koszulę. Wymacałam w kieszeni kamizelki strzykawkę, którą robiłam zastrzyki Jesusowi. Władowałam do niej taką dawkę morfiny, że powaliłaby konia.
    Gdy ten oblech położył mnie na kanapie i zaczął majstrować przy zapięciu spodni, bez chwili namysłu wbiłam mu w szyję strzykawkę z morfiną. Szarpnął się i prawie wyrwał mi rękę ze stawu, ale w tym momencie narkotyk zaczął działać.
    Che runął na hebanową podłogę wijąc się w epileptycznych drgawkach a ja doprowadziłam swoje ubranie do ładu.
Porwałam z jego kieszeni klucz do gabinetu a potem zamknęłam go w środku. Wyszłam na poszukiwanie     Daisy i jego przydupasów, modląc się żeby mój plan zadziałał.
Znalazłam ich na patio, wszyscy troje obżerali się karkówką i stekami.
    - Już po wszystkim?- Daisy spojrzała na mnie jadowicie.
    - Tak, zer**ął mnie dwa razy a potem zasnął. Macie mu nie przeszkadzać, bo wam utnie jaja a tobie zrobi lobotomię łyżką.- posłałam szeroki uśmiech w stronę wdowy Edgar.
Siedziałam jeszcze z nimi, czekając aż Barry i Garry wyjadą do burdelu, jak zresztą co dzień. Żadna uczciwa kobieta, nie chciałaby mieć z nimi nic wspólnego a zwłaszcza łóżko.
Gdy zabrali dupska i wyjechali, zaczęłam wprowadzać swój plan w życie.
    - Czego się tak na mnie glebisz?- warknęła psychopatka.
    - Mam do ciebie sprawę.- zagaiłam.
    - Mów a potem sp***dalaj!
    - Jak bardzo chcesz, żeby zniknęła a Scorpius do ciebie wrócił?- zapytałam wprost.
Psychopatka patrzyła na mnie z rozdziawioną gębą. Była ciężko myśląca i nadawała się na leczenie w zakładzie zamkniętym, ale od niej zależała moja i Navasa wolność.
        - Najchętniej utopiłabym cię w łyżce wody, suko, ale Che by mnie za****ł.
        - A gdybym uciekła?- drążyłam dalej.
        - To inna sprawa, nikt by mnie nie podejrzewał, ale ty nie masz na tyle odwagi żeby spier****ć od Barriosa.
    - Dam ci gwarancję, że gdy ucieknę i nigdy nie wrócę, gdy załatwisz mi i Jesusowi ucieczkę z magazynu. Dorzucam do tego 10 tys, które ukradłam z sejfu Scorpiusa.- zaczęłam.
 Daisy wstała z ławki, mierząc mnie psychopatycznym spojrzeniem ciemnych oczu. Przez chwilę myślałam, że chce mnie zamordować, ale ona zaczęła się przeraźliwie śmiać a potem uśmiechnęła się szeroko.
    - Zgoda. - odpowiedziała.- Nawet nie wiesz, jak się cieszę że w końcu się ciebie pozbędę.
    - Musisz to załatwić natychmiast.
    - Spoko. Zaje***my strażnika i możesz uciekać, ale jak dasz się złapać z tym swoim hiszpańskim piłkarzykiem, to Scorpisu zaciuka was na miejscu. Ja się wyprę udzielonej ci pomocy! Umowa stoi?
    - Stoi. - odpowiedziałam szczęśliwa.
Chwilę potem wystartowałyśmy jej czerwonym porshe w stronę doków portowych.

Jesus


    Przebudziłem się z narkotycznego snu, gdy w pomieszczeniu gdzie mnie przetrzymywano, było już zupełnie ciemno. Znowu przespałem cały dzień.
    - Ria?- zapytałem, czując jak w okolicach żeber zaczyna pulsować ból.
Odpowiedziała mi głucha cisza. Byłem w pomieszczeniu sam i nie wiedziałem, co zrobili z moją towarzyską.     Może dowiedzieli się, że podawała mi morfinę i ją pobili? Poczułem, pod opuchniętymi powiekami łzy. Nie chciałem, żeby coś się jej stało. W ciężkich chwilach, które przeżywałem w tej norze, była dla mnie jak promyk światła. Jak anioł, którego Wszechmogący zesłał, aby pomógł mi w cierpieniu. Załkałem jak małe dziecko, modląc się żarliwie o wyjście cało z tego piekła.
Nie pamiętam ile czasu spędziłem sam, bo zasnąłem wyczerpany płaczem. Ze snu wyrwał mnie chrzęst zamka i zasuwy. Potem usłyszałem strzał i jęk boleści a do pomieszczenia weszła Ria w towarzystwie jakiejś kobiety. Było ciemno i praktycznie nic nie widziałem.
    - Zaciukałam strażnika a teraz dawaj kasę i spie****ajcie!- ryknęła towarzyszka Rii.
    - Myślisz, że dam ci całość od razu?- zapytała moja wybawicielka. - Masz tutaj pięć tysięcy a kolejne pięć znajdziesz w moim pokoju.
    - Jeśli nie będzie tej kasy, to znajdę cię i zatłukę, ale najpierw zajmę się twoim kaleką.- zarechotała piskliwie.
    - Odpierdol się od niego!- syknęła Ria.- Jesus, wstawaj!- dotknęła mojego ramienia.
    - Co się stało?- zapytałem oszołomiony.
    - Uciekamy stąd!- odpowiedziała uradowanym głosem.
    - Szybciej suko, bo nie będę tutaj czekać w nieskończoność!- zniecierpliwiła się towarzyszka Rii.
    - Wyciągnij dłoń.- rozkazała mi dziewczyna a potem położyła na niej dwie tabletki a do drugiej ręki włożyła butelkę z wodą. Połknąłem posłusznie.
    - Dokąd idziemy?- zapytałem gdy udało nam się opuścić magazyn.
    - Na statek handlowy płynący do Hiszpanii.- odpowiedziała prowadząc mnie w stronę nadbrzeża.
    - Mamy bilety?- zapytałem z nadzieją.
    - Oszalałeś? Nie możemy zrobić  tego legalnie. Scorpius nie jest idiotą a pół miasta siedzi mu w kieszeni. - odpowiedziała ostro.- Musimy się jakoś dostać do ładowni i przeczekać, aż statek znajdzie się na pełnym morzu. Wtedy się jakoś ujawnimy, mam nadzieję, że ci marynarze są fanami futbolu.
    - Dlaczego?- zapytałem zdezorientowany.
    - Bo szuka cię pół świata! Czytałam dzisiejszą gazetę, nikt nie wie gdzie mogłeś zniknąć. Podejrzewają nawet, że nie żyjesz!
    - O Boże!- wyrwało mi się. - Ria, jak ja ci się odwdzięczę?- zapytałem wzruszony.
    - Jeszcze mi się nie odwdzięczaj, Mesjaszu. - ostudziła moją wdzięczność.- Gdy uda nam się uciec, wtedy przyjdzie pora na wyrazy uznania.




____________________________________________________________________________

Przed Wami moje drogie, rozdział pierwszy kryminały z Jesusem w roli głównej. Przyznam szczerze, że to opowiadanie gwałci mnie po nocach, tak bardzo chce być napisane. Powoli ulegam, bo coraz bardziej wnikam w świat Rii a także umysł Jesusa i ich prześladowcy Scorpiusa. Życzę Wam miłego czytania i liczę na szczere opinie, bo zależy mi na tym, żeby to opowiadanie wypaliło. 
                                                                Pozdrawiam Fiolka :*


niedziela, 22 września 2013

Prolog

Ria 

   Siedziałam w ciasnym, portowym magazynie, gdy stare, metalowe drzwi otworzyły się z hukiem ,a dwóch przydupasów Scorpiusa wrzuciło do środka skatowanego mężczyznę. Twarz ofiary Garry'ego i Barry'ego przypominała nadgniły owoc, leżący pod drzewem minimum tydzień. Facet żył, bo jęknął przeraźliwie a potem Garry kopnął go w żebro. 

   Zrobiło mi się słabo, chociaż właściwie nie powinnam reagować na tego typu przemoc. Byłam do tego przyzwyczajona, w końcu od jedenastu lat jestem członkinią gangu Diablos. Ale po kolei. 
   Nazywam się Ria Cruz i w tym miesiącu skończyłam dwadzieścia trzy lata. Urodziłam się w stolicy Portoryko- San Juan. Przez pierwsze dwanaście lat życia, mieszkałam w ubogiej dzielnicy na przedmieściach miasta. Mój ojciec z zawodu był budowlańcem, ale przez całe swoje życie często zaglądał do flaszki, co powoli zaciągnęło go na samo dno. Moja matka Catalina trudniła się krawiectwem, ale z jej pensyjki nie mogliśmy wyżyć na odpowiednim poziomie. Ojciec przepijał wszystko co zarobił, także nigdy nie śmierdzieliśmy groszem. Właściwie wychowałam się na ulicy, uciekając przed "tatusiem",który pijaku lubił wyżywać się na matce a zwłaszcza na mnie. Gdy skończyłam dziesięć lat, jak każde dziecko wchodzące w wiek nastoletni zaczęłam mu pyskować. Jak się zapewne domyślacie, ojczulek nie przyjął tego zbyt dobrze. Do pewnego czasu, zadowalał się praniem mnie pasem albo pięścią, ale pewnego dnia, gdy wrócił wyjątkowo podkindrzony usiłował dźgnąć mnie nożem. Miarka się przebrała, wyzwolił we mnie długo ukrywane pokłady wściekłości i zdzieliłam go po zapitym łbie, ciężką, metalową patelnią. Upadł na ziemię a z jego rozdziawionej paszczy lała się krew, tworząc na płytkach w kuchni  szkarłatne plamy. Dojrzałam tam również kilka zębów, mojego ojczulka. 
   Podczas gdy  papa, odbywał przymusową drzemkę na chłodnej podłodze, ja niewiele się namyślając zaczęłam pakować manele. Matka, uderzyła w histeryczną nutę, lamentując to nad nietomnym ojcem to nad moją dolą. 
Nie miałam czasu słuchać jej jęków, zabrałam swoje rzeczy, znikając w ciemną noc, zanim mój oprawca doszedł do siebie. Ojca, nie widziałam już nigdy więcej, ale pięć lat później dowiedziałam się od matki, że jakiś kumpel poczęstował go nożem pod żebro. Stary wykrwawił się na śmierć a świat i matka odetchnęli z ulgą. Jeszcze jedno ścierwo mniej. 
   Po odejściu z rodzinnego gniazda, mój kumpel z podwórka Alvaro, naraił mnie do dziecięcej grupy, pracującej dla lokalnego szefa gangu Ringo Lopeza. 
   Lopez pracował dla mafii i raczej nie był kryształowym człowiekiem, ale nigdy nie traktował mnie jak popychadła. Na swój sposób go kochałam, bo zaopiekował się mną lepiej niż mój rodzony ojciec. Wiadome, że po nieudanych kradzieżach, raz czy dwa dostałam od niego po pysku, ale w gruncie rzeczy zawdzięczałam mu wolność. 
   Przed moimi osiemnastymi urodzinami, Ringo pożegnał się z tym łez padołem. Właściwie to w odejściu na łono Abrahama, pomógł mu Che Barrios aka Scorpius, którego amerykański odłam mafii namaścił na nowego bossa portorykańskiej siatki. 
   Od początku wiedziałam, że Scorpius zmieni nasze życie o 180 stopni. Nastał czas terroru, ci którzy nie potrafili się dostosować, na miejscu byli eliminowali. Alvaro, który był bardzo blisko z Ringiem,podzielił więc jego los. Scorpius zobaczył mnie nazajutrz, po wykonaniu wyroku na Lopezie. Pamiętam, gdy wszedł do magazynu w którym mieliśmy swoją bazę. Był to rosły chłop z wyraźnie zarysowaną szczęką, mocnymi barami i urodą typową dla hawajczyków. Jego ramiona i szyję, pokrywały liczne tatuaże a palec na dłoni zdobił złoty sygnet z brylantowookim  skorpionem. Przerażał mnie nie tyle swoją mocną posturą, co wzrokiem, który mroził krew w żyłach.  
   Moje obawy potwierdziły się w stu procentach. Kilka dni później, zostałam wezwana do domu Scorpiusa a tam oznajmiono mi w sposób dosadny, że zmienia się moja pozycja w gangu. Od tej chwili miałam zostać kimś w rodzaju kochanki szefa a moją inicjację zapoczątkowało to, że Barry i Garry zgwałcili mnie na jego oczach. Opierałam się, ale bydlaki sprały mnie niemalże do nieprzytomności. Scorpius patrzył na to wszystko ze stoickim spokojem. Gdy moja duma została skalana a ciało pohańbione, temu pieprzonemu potworowi nie drgnęła nawet powieka. Potem zostałam odesłana do pokoju na końcu korytarza a tam zajęła się mną służąca. W oczach tej starej kobiety wyczytałam strach i współczucie, ale nie odezwała się do mnie słowem. Dwa tygodnie zajęło mi wyleczenie skaleczeń i zadrapań oraz jako takie dojście do siebie. 
   Po tym czasie odwiedził mnie Scorpius. Co wydarzyło się potem, możecie sami się domyślić i nie było to dla mnie przyjemne. Od tej pory minęło pięć lat a ja dalej jestem zabawką w rękach Scorpiusa. Nie zabijam, nie muszę już kraść, ale służę mu jako obiekt do dymania. 
   Wiele razy próbowałam uciec, ale nigdy mi się nie udało. Moją jedyną bronią było to, że wbrew jego woli pomagałam ludziom z niższych struktur gangu. Wiele razy okradłam tego drania a jego brudne pieniądze wyżywiły głodujące dzieciaki z ulicy. Jeśli miałam upadlać się i pozwolić, żeby jego brudne łapy dotykały mojego ciała, to przynajmniej nie dawałam mu tego za darmo. 
Teraz zostałam wyznaczona do pilnowania tego nieszczęśnika, którego porzuciły mi osiłki Scorpiusa. 
    - Zajmij się nim koteczku. - zarecholił Barry niższy z przydupasów bossa. - Tylko nie rób mu dobrze, bo jak szef się dowie to zerż*** cię tak, że cię najlepszy chirurg nie zszyje. 
    - Wal się na ryj .- odwarknęłam wściekła. - Idź lepiej zajmij się swoją brudną pałą a mnie zostaw w spokoju!
Barry'ego zalała wściekłość. Miał ochotę zaszarżować na mnie, jak wściekły byk, ale w porę zatrzymał go Garry. O głowę wyższy i mniej narwany, jednym ciosem wymusił posłuszeństwo na swoim kumplu. W końcu to on był pierwszy po szefie. 
    - Szef zakazał ci jej tykać.- mruknął w stronę Barry'ego.
    - Ta dziwka mnie obraziła!- jęknął ten drugi, łapiąc się za obolałą szczękę z której ciekła krew. - Poza tym wybiłeś mi ząb, ch**u! 
    - Nie jęcz jak panienka! Zbierajmy się a ty...- zwrócił się do mnie.- Masz pilnować tego ścierwa i nie dopuścić, żeby się przekręcił.
Spojrzałam na nich z furią.
    - Spraliście go na miazgę a teraz chcecie, żeby żył?!- zasyczałam niczym wściekła kobra.- Co zrobił wam ten facet, że tak się z nim obeszliście?!
Barry uśmiechnął się, ukazując przerwę po brakującej dwójce. 
    - Widział za dużo...a teraz stul jadaczkę i pilnuj go!-powiedziawszy to zniknął za drzwiami a zaraz za nim ruszył jego kumpel. Ostry trzask metalowych drzwi i zgrzyt zasuwy oznajmiły mi, że zostałam zamknięta z człowiekiem znajdującym się na skraju życia i śmierci. 


Jesus


   Opuściłem pochmurny Manchester, by udać się do stolicy Hiszpanii a stamtąd reprezentacyjnym samolotem, wylecieliśmy do Portoryko. Gdy wychodziliśmy na płytę lotniska, powitała nas iście wakacyjna pogoda. Było ponad trzydzieści siedem stopni a Atlantyk w oddali skrzył się w promieniach słonecznych.    Ulokowano nas w pięciogwiazdkowym hotelu w starej części miasta tak zwanym "Starym San Juan". Po zapoznaniu się z grafikiem, udaliśmy się na wycieczkę po tym kolonialnym mieście a potem mieliśmy wrócić na kolację. 

   Po posiłku, każde z nas rozeszło się do swojego pokoju, ale ja w połowie drogi zauważyłem, że nie mam przy sobie telefonu. Pamiętałem, że w czasie kolacji dostałem sms'a od Joe i odłożyłem aparat na wolne miejsce obok mnie. 
Wróciłem się do jadalni, żeby sprawdzić czym mój iphone nadal tam leży, czy też może ktoś już się nim "zaopiekował". Gdy tam dotarłem i otworzyłem drzwi, moim oczom ukazał się makabryczny widok. Dwóch osiłków trzymało szefa hotelu, podczas gdy trzeci- rosły  i wytatuowany wbijał w bezwładne ciało hotelarza kuchenny nóż. Zamarłem. 
   Koleś już nie żył a ten brutal dźgał go niczym maszyna do zabijania. W tym osobniku, nie było za grosz człowieczeństwa a powiedzieć o nim zwierze to wielkie nadużycie. W końcu odblokowałem się, ale w tym momencie w głębi sali rozległ się dzwonek mojego iphone'a. Typ zaprzestał dziurawienia umrzyka a jeden z trzymających wskazał ręką na mnie. Wzrok mordercy spadł na mnie niczym grom z jasnego nieba. Rzuciłem się do ucieczki, ale cała trójka ruszyła w moją stronę, porzucając ciało hotelarza. 
   Dopadli mnie w korytarzu prowadzącym do kuchni, podcinając mi nogi. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam to upadek i pierwszy z wielu ciosów, które mi wymierzyli. 
Zapadłem w bolesną ciemność. 
   Obudził mnie delikatny dotyk dłoni, która oczyszczała moją twarz zakrzepłej krwi. Uchyliłem opuchnięte powieki, czując jak żebra i twarz pulsują mi żywym bólem. 
    - Jezu Chryste!. - wyszeptała kobieta. - Jakie ty masz niewiarygodne oczy!
Dostrzegła je, pomimo tego, że jestem opuchnięty jak nadgniłe jabłko?
    - Jezus się zgadza, ale profesja nie bardzo. - mruknąłem, czując jakby ktoś zrzucił na moją klatkę piersiową coś ciężkiego. 
    - Kim jesteś?- zapytała mnie dziewczyna. 
Jej uśmiech był ujmujący a ciemne włosy przewiązane czerwoną bandaną opadały na ramiona, odziane w skórzaną kurtkę. 
    - Jesus Navas.- odpowiedziałem słabo. - Piłkarz. A ty?
    - Ria Cruz, chwilowo twoja pielęgniarka. Jak tutaj trafiłeś?
    - Nie pamiętam.- odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Wiem tylko, że pobił mnie wytatuowany typ z dwoma przydupasami.  
    - Scorpius. - szepnęła przerażona. - Ale dlaczego on osobiście? Coś mu zrobiłeś? Jakieś interesy z nim? Mów!- ponaglała mnie.
    - Widziałem...- odetchnąłem ciężko.- Widziałem, jak on dziurawi szefa hotelu. Nic mu nie zrobiłem.
    - O k***a!- jęknęła przerażona Ria.- Mam nadzieję, że twój boski patron sprawi cud, bo inaczej nie uda ci się uniknąć losu tego typka. Jeśli widziałeś jak Scorpius osobiście kogoś morduje, to masz przerąbane. 
    - On mnie zabije?- zapytałem przerażony. 
Nie mogę umrzeć! Mam dopiero dwadzieścia osiem lat! 
    - Masz to pewne jak w banku. - odpowiedziała nieco piskliwie. 
    - Święty Jerzy. - jęknąłem przerażony. - Ratuj mnie!- uczepiłem się kurczowo jej dłoni. 
    - Jak?- zapytała.
    - Błagam cię!- czułem jak pod moimi zsinaiałymi powiekami zbierają się łzy. - Błagam! 

                                            


_______________________________________________________________________

Witajcie na moim nowym blogu! Jak obiecywałam to opowiadanie, będzie się różnić od poprzednich a i Ria nie przypomina moich wcześniejszych bohaterek. Od dłuższego czasu miałam ochotę na wykreowanie, ciemnego, mafijnego półświatka.
Co myślicie o prologu? Ja póki co jestem umiarkowanie zadowolona, ale mam już rozpisaną fabułę i nie mogę zarzucić tego pomysłu. Życzę miłego czytania! 
                                                                 Pozdrawiam serdecznie Fiolka :*